...
Nie na tym skonczyla sie wszakze wegierska historia ksiazeczki. Gdy znalazlem sie jako jedyny wiezien na budapesztanskiej cytadeli, kapelan wojskowy polski wdarl sie prawie sila pewnej niedzieli z miasta do wiezienia i przystapil do odprawiania Mszy sw. Sluzylem do niej i az do Ewangelii bylem jedynym, procz kaplana, uczestnikiem w Ofierze. Ksiadz czytal Ewangielie, gdy do lochu wszedl pospiesznie dowodca twierdzy w galowym mundurze przy szabli i zaczal w piekny sposob wymyslac. Wowczas kaplan wskazal na kielich i spokojnie ciagnal kazanie:
-,,Ale we wszystkim okazujemy sie jako sludzy Bozy: w wielkiej cierpliwosci, w utrapieniach, w potrzebach,w uciskach, w chlostach, wiezieniach, w rozruchach, w trudach, w nocnych czuwaniach, w postach...Jako zwodziciele, a rzetelni...jako umierajacy, a oto zyjemy: jako karani od Boga, a nie straceni; jako smutni, a zawsze weseli; jako ubodzy , a wzbogacajacy wielu: nic nie majacy, a posiadajacy wszystko".
To sa - konczy kaplan - slowa z listu sw. Pawla do Koryntian. A gdy bedziesz, synu, po Komunii sw. przenosil mszal na druga strone, wloz swoj gryps do mszalu. Amen.,,
Przezegnal sie ksiadz Wilk, i ja sie przezegnalem,
a oficer wegierski rzekl: "Amen".
Jeszcze przed konsekracja wyrwalem czysta kartke z konca ksiazeczki i napisalem: "Nie sypnalem nikogo. Strasza mnie wydaniem Niemcom. Ratujcie'.
Polakow jednak Wegrzy Niemcom nie wydawali, az do chwili, kiedy wojska niemieckie wkroczyly na Wegry. Zeslano mnie tylko do obozu karnego w Komarom. Bylo tu jeszcze gorzej niz w Kisbodaku: podziemne kazamaty, niezliczone ilosci wszy i pchel, zupa z goracego tluszczu, ktory zastygal natychmiast jak parafina, i cwiartka chleba na dzien, surowa dyscyplina, a przede wszystkim ciemnosc. W oczach mzyly bez przestanku kolorowe centki. Na dobitke oboz byl pomyslany jako rownoczesny przybytek dla komunistow i zbyt krewkich amatorow wojaczki, dla ochotnikow na powrot do Polski i dla zbyt gorliwych 'turystow Sikorskiego", Jedni drugich ostro za pysk trzymali. Wychodzic za swoja potrzeba noca, przez blok komunistow i powrotowiczow, oznaczalo jesli nie cieta rane, to w kazdym razie porzadny siniec.
W forcie klasztornym Komarom, w maju 1940, obudzila sie
w zamknietych tam Polakach ochota do nabozenstw majowych. Kaplica byla juz w podziemiach urzadzona, bo raz na kilka niedziel przybywal do fortu ksiadz z Msza sw. Ale nikt nie wiedzial jak sie do nabozenstw zabrac.
Poniewaz przekladalem stale i objasnialem gazety, uchwalono,ze mam urzadzic nabozenstwa. Tak sie wiec stalo. Coz tam w koncu za sztuka odspiewac litanie loretanska i zaintonowac antyfone?
Ale tez te loretanskie stroniczki sa chyba najbrudniejsze w mojej ksiazeczce; zdaje sie ,ze w Komarom padaly na nie czasem zly...
W dzien sw.Jana Chrzciciela, po Mszy sw. odprawionej
w forcie klasztornym Komarom, do ktorej sluzylem, w bardzo dziwny sposob wyprowadzil mnie z wiezienia moj Patron, przy pomocy plutonowego Baka.
I znowu na granicy jugoslawianskiej powstalo pytanie: zniszczyc ksiazeczke czy zachowac? W dokumentach bowiem nazywalem sie teraz Jozef Brojak, a na modlitewniku figurowalo moje wlasne nazwisko. Ale ksiazeczka stala sie juz zbyt widoczna tarcza i przewodniczka. Zaczalem myslec, ze nie ksiazeczka jest moja, lecz ze ja naleze do ksiazeczki i ze nie wolno mi sie jej nigdy i nigdzie wyrzec ani opuscic. Ze to jest depozyt, ktory mi powierzono na cale zycie, aby go przeniesc i oddac kiedys przy bramie wiecznosci jakby bilet wstepu.
A jednak na jeden dzien w zyciu opuscilem ksiazeczke. Noc natarcia na Monte Cassino spedzilem na Glowie Weza, czyli na najwyzszym wzgorzu po tej stronie, o kilkadziesiat metrow od pozycji niemieckich. Bylo to takie miejsce, o ktorym sie z gory wiedzialo, ze na nie pojdzie ogien zaporowy, ktoredy wiec, wedle jezyka woskowego, mysz nie przesliznie, bez ktorego jednak kazde natarcie byloby slepe. Na Glowie Weza znajdowala sie zreszta nielicha skladniczka trupow z poprzednich natarc. Nie bylo rady:
gniazdo nas trzech,obserwatorow artylerii i piechcoty miescilo sie wyzywajaco na samym czubku wzgorza, w kupce kamieni, jakby to byl karnawal na froncie a nie bitwa. Zrazu istotnie byl karnawal. Rozmaite bronie rozsypywaly po ziemi i niebie confetti, serpentymy, tutti frutti. Potem przyszla kolej na strach: odezwal sie nieprzyjaciel. Na Glowie Weza legl ogien artylerii, podwajany przez mozdzierze tepo i bez fantazji: po grzbiecie szla co minute nudna seria pociskow: jeden-dwa-trzy-cztery-piec, a w drugiej minucie, na zmiane: piec-cztery-trzy-dwa-jeden, pocisk o metr od pocisku. Kazdy trzeci pocisk powinien byl, wedle rozsadnych obli.czen, trafic w nasze gniazdo. Az do poludnia nastepnego dnia nie trafil jednak zaden. Gdyby mozna ogien artylerii porownac z katowskim toporem, znaczylo to, ze od polnocy do poludnia nie udalo sie katowi okolo siedmiuset razy trafic toporem w nasze wyciagniete szyje. Siedemst zamachniec kata, z dodatkiem wielu setek prob jego pomocnikow, to dosc wiele jak na pol doby.
O osmej poszly ze wszystkich stron przeciwnatarcia niemieckie na utracone pozycje. W gorach odpalenia strzalow brzmia tak czysto, ze sie zdaje, iz padaja z odleglosci kilku krokow. Zdawalo sie tedy, ze nieprzyjaciel nie tylko zdobyl utracony skraj pozycji, ale ze przystapil do przeciwnatarcia. W lewo i w prawo splywaly pokurczone sylwetki, licho wie, wlasne czy niemieckie...
I na koniec kilka fotek bransoletek, wykonanych ze wstazek z naturalnego lnu ( bezowa i czarna ) i z drukowanych we wzory...
Pozostancie w zdrowiu i szczesciu !
Dzieki za odwiedziny i wasza przyjazn !
X O X O